Faceci i kolory. Kolory i zakupy. Problem stary jak świat. Do mnie problem wraca zawsze w okolicach przełomu września i października ze względu na dział: "grafika rastrowa" w przedmiocie MiGK. Po raz kolejny uświadomiłem sobie, a w zasadzie to ugruntowałem w sobie przekonanie, że nie ma nic bardziej żenującego, niż rozmowy facetów o kolorach. Zaczęło się. Dochodzimy do modelu RGB - poszło, wszak to czerwony, zielony i niebieski. Kilka minut później się zaczyna. Czas na model CMY. Masakra. Na pierwszy ogień C (ang. Cyan) i koniec. Jak wytłumaczyć, że nie jest to kolor niebieski i nie jest to też kolor zielony, by wśród grupy (akurat w całości męskiej) nie było podziałów. Zaczynamy.- To taki kolor morski - mówię- Ha! Mówiłem, że to zielony!!! - wykrzykuje największy znawca- Debilu... Widziałeś zielone morze? - spokojnie tonuje go sąsiad- A Ty widziałeś jakieś inne? - odpiera znawcai się zaczyna...Łapiemy konsensus. To kolor morza, tylko z pewnością nie polskiego... Następnie M (Magenta).- Proszę pana to jeden z tych 4 kolorów, który zna każdy facet!Nie chcę przyznać racji wprost, więc ratuję się pytaniem- Potrafiłbyś go w jakiś parlamentarny sposób zdefiniować, określić..?- Przeróżowy! - z dużą dozą pewności krzyczy znawca- Jakby to był różowy, to by było P jak "pink" zamiast M - zauważa sąsiad- Może masz rację. To taki mniej więcej fioletowy - brnie znawca- Fioletowy to też byłoby P! Pe jak purple - nie daje za wygraną sąsiad- Fioletowy po angielsku to violet i pewnie byłoby V. Głąby, purpura to purpura, a fiolet fiolet - zabiera głos humanista-poliglota rzadko biorący udział w dyskusjachZadyma wisi w powietrzu. Wszyscy zauważamy własne braki w temacie kolorów, z pomocą przychodzi wyszukiwarka google...- Ha! Mówiłem, że to różowy tylko się jakoś dziwnie nazywa...Wszystko zaczyna się od początku..Mówi się, że prawdziwy facet zna tylko trzy podstawowe kolory, choć uważam, że to nieprawda. Większość zna jeszcze kolor nr 4 ;)Mężczyzna rozpoznaje 4 podstawowe kolory: 1) fajny, 2) chujowy, 3) pedalski, 4) możebyćchoćjużPlotka głosi, że tetrzycztery kolory to przegięcie, a tak naprawdę facet zna dwanaście podstawowych kolorów. Wróć! Jedenaście! Google podpowiada, że pomarańcza to nie kolor ;)W zasadzie o kolorowym problemie przypominam sobie każdorazowo, kiedy słyszę, jakich dziwnych nazw kolorów używa moja żona w rozmowie z siostrą/mamą/koleżankami. Może to jakiś szyfr? Zastanawiam się wtedy po co komplikować sobie życie skoro kolor bahama yellow, bananowy, bursztynowy, marchewkowy, piwny, kanarkowy, siarkowy, słomkowy, szafranowy, złocisty, złoty czy kolor starego złota to najzwyczajniej w świecie kolor żółty, naturalnie jasny bądź ciemny, no i oczywiście z odcieniami "mniej lub bardziej".Panowie, jak już kiedyś zadacie sobie tę "odrobinę" trudu i jakimś cudem poznacie te wszystkie niemęskie nazwy kolorów, to trzeba wam wiedzieć, że nie od razu zaczniecie widzieć dokładnie i ogarniać, o co chodzi słysząc: miętowe spodnie 3/4, chabrowy top(?!)... A jak już (nie daj Boże) zacznie was to kręcić, to trzeba wam wiedzieć. że nauka obejmuje jeszcze klika innych przydatnych przymiotów(?) tj. jedno lub dwurzędówka, tunika, bolerko, princeska, z klapami lub bez, puszapy, czółenka, botki, plisy, fiszbiny, w karo, w serek, w łódkę, w kopertę itd. itp. Najczęście w/w padają w różnych konfiguracjach z małoplastycznymi zwrotami - wieśniacka, obciachowa, niewyjściowa. Jak już przyjdzie wam do głowy, że możecie zacząć cwaniakować, to osobiście odradzam, zalecam sporą wstrzemięźliwość w tej materii. Kiedy Polacy rozgryźli Enigmę, to za jej pomocą nie szyfrowali swoich wiadomości....Wykazanie znajomości tematu wcale nie pomaga, bo wtedy bez przerwy trzeba mieć się na baczności. Uznani za całkiem przydatnych na zakupach, możecie przecież, bez ostrzeżenia, zostać poproszeni o podanie tych nie ordynarnych beżowych szpilek 38 (to nie są ecru, kremowe ani perłowe) z lekką platformą, w których nogi nie wyglądają na "ciapate", palce nie lecą, stopa się nie wylewa... Tych wiecie, co będą idealnie pasować do kiecki z baskinką i falbanami z lejącego się materiału w kolorze cappuccino...
wtorek, 1 października 2013
Takie tam. Damsko-męskie - Kolory i zakupy
środa, 15 maja 2013
Czy faceci mają problem z werbalizacją uczuć?
Tak się właśnie zastanawiam nad tym faktem, skupiając się wyłącznie na mężczyznach - zagadnienie znane mi dość dobrze. Rozmawiając ze znajomymi na ten temat, mógłbym dojść do wniosku, że żadnego problemu nie ma. Większość wyrażała nawet przekonanie, że
wypowiadanie uczuć przychodzi im z
łatwością i generalnie nie mają i/lub nie widza w tym żadnego problemu.
Po rozwinięciu tematu i wykluczeniu wszystkich lapidarnych form
wyrażania uczuć, w których natężenie emocji regulowane jest długością
"r" w kluczowych wyrazach, okazało się,
że wcale nie jest tak różowo. Dlaczego zatem nie dzielimy się uczuciami
z najbliższymi? Nie chodzi mi tu o ekshibicjonizmy wszelakie,
bezeceństwa w postaci wyrzucania na kogoś wrażliwego całego ładunku
uczuć, czyniąc go jednocześnie odpowiedzialnym, współwinnym,
zakłopotanym... Zwykła, rzeczowa
rozmowa pozwala bardzo często na nabranie dystansu, spojrzenie na siebie
z innego punktu. Dialog może pomóc wyzwolić się z kleszczy własnej
bezradności, zagubienia.
Nagromadzenie
uczuć, problemów, zmartwień i różnej maści niepokojów prowadzi do
apatii, przygnębień, uzależnień, depresji czy zachowań
obsesyjno-kompulsywnych. Pracujemy coraz więcej, dłużej i większym
tempie, dlatego nagromadzenie takiego negatywnego bagażu staje się
nieuniknione, jest niejako z tym związane. Wśród mężczyzn istnieje
pewnie (żaden z interlokutorów się nie przyznał) przekonanie,
że epatowanie własnymi uczuciami będzie odbierane za oznakę słabości,
coś niestosownego. Mało tego. Niektórzy prócz świadomego zaniechania
próby okazania uczuć, celowo je w sobie zamykają, przyjmując
przy tym twarz pokerzysty. Nie wiem czy to jest dobra droga i dokąd
prowadzi, a jednak moja część mózgu odpowiadająca za ścisłe myślenie
podpowiada mi, że jeśli będziemy próbowali zatrzymać proces,
który z natury jest ciągły, to się raczej dobrze nie skończy. Nikt nie
jest na tyle silny, by zmieścić w sobie
wszystkie negatywne emocje i by odbyło się to bez szwanku na zdrowiu.
Gdybym miał poszukać natomiast plastycznej ilustracji, posłużyłbym się dmuchanym balonem, w niego też nie da się bez końca dmuchać.
Wracając
do facetów. Nie wiem tego na pewno, bo przy męskich spotkaniach zwykle
rozmawia się na jakieś poważniejsze tematy (piłka nożna, mecze, ostatni
mecz, forma itd.), ale jest taki dość oklepany przykład z gabinetu
terapeuty rodzinnego:
terapeuta rodzinny: "Kocha pan swoją żonę?"
mąż: "Tak kocham"
terapeuta rodzinny: „Czy mówi pan swojej żonie, że ją kocha?”
mąż: "A po co? Przecież ona o tym wie”
Na
pozór wszystko pięknie, ale nie do końca. WiedziećPana, a CzućPani nie
są tożsame, więcej RozumiećPana i WiedziećPani mogą być zupełnie
rozbieżne. Żona może zrobić dosłownie wszystko, by czuć się kochana, ale
to i tak nie zmieni relacji między nimi, dopóki mąż nie zacznie jej
swoich uczuć okazywać. Generalnie przekazywanie uczuć to nie tylko
słowa, mogą, a w zasadzie powinny to być również gesty i
najlepiej gdyby to była koniunkcja między nimi. Każda pani bez wątpienia
odczuwa spory dysonans między "Czuć" a "Doświadczyć", mimo, że dla wielu panów nie ma w tej kwestii większej różnicy.
Dlaczego
o tym piszę? Właśnie sam przed sobą przyznałem, że mam problem z
okazywaniem uczuć. Nie wiem jakie są jego źródła, choć mam w tym temacie
całkiem mocną teorię. Podejrzewam, że wpływ na to miała aberracja w
zachowaniu właściwych proporcji między wsparciem, zapewnieniami o
miłości, czułymi gestami... a dość chłodną oceną moich sukcesów i ostrą
krytyką złych
wyborów, czy porażek. Nie jestem ofiarą tzw. zimnego chowu, ale w miarę upływu czasu
z coraz większą łatwością obalam mit o potędze rodzinnej miłości, który
zaprezentowano mi w dzieciństwie. Nie jestem cynikiem (dla bliskich :) )
i piszę tak trochę na pobudzenie refleksji. Nie jestem też złym
człowiekiem i nie zostałem źle wychowany. Zauważam tylko, że schemat
wychowawczy, jakiemu zostałem poddany,
dzisiaj zostałby
uznany za lekko czerstwy i mało efektywny. Czasy się zmieniają, żyje się
szybciej, pokus więcej. Każdy w życiu ma do odegrania jakąś rolę. Jeden
jest ojcem, drugi ojcem chrzestnym, inny autorytetem dla siostrzeńca.
Obawiam się, że brak odpowiednio wypracowanej komunikacji w sferze
uczuć, nie pozwoli naszym bliskim czerpać prawidłowego wzorca, dzięki
naszemu wsparciu, stawać się silnymi, lepszymi. Bez uczuciowej
interakcji ciężko będzie zachować równowagę między zdrowiem psychicznym,
fizycznym i duchowym. Bez naszego kredytu zasad i poczucia
bezpieczeństwa, pozytywnej i niosącej ogrom korzyści wspólnej analizy, ciężko będzie wychować dziecko w czasach,
kiedy mieszają się i dewaluują znaczenia fundamentalnych wartości. Bez
tego granica między uczciwością i głupotą, wiarą w ludzi i naiwnością,
cwaniactwem i zaradnością, kreatywnością a kombinatorstwem zatrze się albo mniej lub bardziej świadomie będzie przesuwana, aż do
dramatu. Jeśli natomiast nauczymy się rozmawiać o uczuciach, nie będzie
mowy o typowym wzorcu wychowawczym (takim z definicji), ponieważ ten
stale będzie ewoluował, dojrzewał i wzrastał. Stanie się jakby odrębnym
bytem spajającym więzi, w chwilach zwątpienia czy słabości pozwoli na
słuszne decyzję, niejako z automatu.
Zrozumiałem, że uczenie się rozpoznawania swoich uczuć, nieustanna praca nad nimi jest niezwykle ważna. Tylko dzięki takiej zdolność można w porę reagować, chroniąc wszystkich, których się kocha. Człowiek prócz uczuć ma jeszcze intelekt i wolę. Ważne, by swój wysiłek skierować na zsynchronizowany rozwój wcześniej wymienionych. Nieukierunkowana intelektem wola działania, czy kierowanie się wyłącznie uczuciami mogą okazać się zgubne w skutkach. Uczucia to zbyt duża i gwałtowna siła, a pozbawiona nadzoru naszej mózgownicy ma często wektor przeciwny do naszej woli. Wspólny wektor obu nie gwarantuje jednak ocalenia od samozniszczenia :o) Panowanie nad nimi i precyzyjne kierowanie to pierwszy krok do wolności i z nim powiązanego szczęścia. Przecież sensem życia jest szczęście naszych bliskich i nasze, oba są nierozłączne.
Mówią, że tylko trening czyni mistrza, więc zacznijmy rozmawiać o tym co czujemy, wzajemnie odkrywając własne potrzeby i niedoskonałości. Pamiętajmy jednak, że rozmowa to nie monolog. Otwórzmy się na drugiego człowieka i zacznijmy słuchać. Nie ma uczuć ważnych i ważniejszych, a one same nie podlegają ocenie moralnej; nigdy nie są ani złe, ani niemoralne. Złe i niemoralne mogą być jedynie czyny, których się pod ich wpływem świadomie dopuścimy
wtorek, 16 kwietnia 2013
Ludziom przytrafia się to, co się przytrafia, a nie to, na co zasługują
Wydarzenia ostatnich kilku miesięcy(?) (lat?) tylko potwierdzają tezę z tematu. W gruncie rzeczy zawsze, ilekroć sobie tę bolesną prawdę uświadamiam, zaczynam żałować, że w żaden sposób nie idzie tego stanu rzeczy zmienić. Jakby pięknie było na świecie, gdyby tak ludzie mieli świadomość, że ich kretyńskie i chamskie zachowanie, brak szacunku, obojętność, nienawiść... wrócą do nich prędzej czy później (na przykład ze zdwojoną mocą). Chyba każdy z nas zna kogoś takiego, dla kogo lub dzięki komu, chciałby wcielić taką zasadę w życie od wczoraj, od już, od zaraz. Oczywiście nie wspominam o tym, by prowokować zwrot wypadków tylko w stosunku do ludzi złych. Dobrze by było też, gdyby to prawo dotyczyło ludzi z drugiego moralnego bieguna. Chociaż nie. Cofam. Wtedy już chyba wszyscy byśmy rzygali tęczunią.
Mówi się, że w życiu nic nie dzieje się bez przyczyny, że wszystko, co nam się przytrafia, ma swój cel. To jedna z wielu teorii, którą mój ścisły umysł odrzuca od razu, bo przecież, kto potrafi się choć chwilę nad tym pochylić, bez trudu dojdzie do wniosku, że to nie może być prawdą. Po prostu nie może nią być i już. Wiem, że tak nie jest i nie mam co do tego żadnych wątpliwości, ale jak większość dla wygody przyjmuję to za dogmat, takie niepisane prawo. Jakąś przyczyną najczęściej, choć nie zawsze, tłumaczymy sobie to wszystko co nas spotkało, a czego nie jesteśmy w stanie objąć rozumem, zrozumieć czy zaakceptować. Po czasie, często na siłę, dopasowujemy fakty, zaistniałe przed lub po punkcie zwrotnym, i całość nam się jakoś logicznie układa. Chciałbym wierzyć, podobnie jak większość zresztą, że to co nas nie zabije, to nas wzmocni - lecz z taką wiarą u mnie jest już dużo gorzej. To chyba nie jest takie proste powiedzieć jednoznacznie, że coś mnie nie zniszczyło więc musi w perspektywie okazać się czymś dobrym. Jest wiele rzeczy, które mnie nie złamały, ale spowodowały, że coś we mnie pękło i mój sposób pojmowania, odbierania czy patrzenia na świat zmienił się diametralnie. Przydarzają nam się czasem takie historie, które wydają się ponad nasze siły. Dzięki bliskim, kanonowi własnych zasad, uporowi i determinacji, pasji, pracy... pokonujemy przeciwności losu, ale stajemy się innymi ludźmi. Dobrze to i źle jednocześnie. Paradoksalnie natomiast, często w tych złych wydarzeniach szukam drugiego dna. Właśnie w tym - wszystkim złym, co mnie spotyka, szukam przyczyny, jakiś zależności, konsekwencji mojego bycia, moich wyborów.
Gdyby jednak tak było, że ludziom przytrafiałoby się to na co zasługują, a pokonanie każdej przeciwności czyniłoby ludzi lepszymi. To byłbym "za", byłbym "na tak" - bezapelacyjnie. W tej chwili większość bajek kończy się słowami: "(...) i żyli długo i szczęśliwie" - a ja w tym niestety wyczuwam sarkazm.
środa, 27 marca 2013
Z naiwności należy się leczyć
Na einai kalytero anthropo apo ton patera toy o tej właśnie maksymie z Fringe'a staram się zawsze pamiętać. Gdy o niej zapomnę jest mi głupio i wstyd, czuję się okropnie, a jednocześnie jestem szczęśliwy, że choć przez chwilę nie pamiętałem. To tak jakby wygrać w totka kradnąc komuś los. Powtarzam sobie te słowa w kółko i na okrągło i wcale nie dlatego, że mam żal. Chciałbym, by moje dzieci też o niej pamiętały, ale chciałbym również, by miały wyżej zawieszoną poprzeczkę, by było im trudniej w tym temacie niż mnie :o)
Z naiwności należy się leczyć. Ludziom, takim jak ja, zajmuje to całe życie.
czwartek, 21 marca 2013
Próba zmiany nic nie zmienia
Dlaczego
ludzie boją się zmian? To nie tak, że ich nie chcą. Pragną, lecz z
reguły bardzo się boją. Zdumiewa mnie ilość osób, które paradoksalnie
oczekują, czy dążą do zmian, ale najlepiej takich, by po nich wszystko
pozostało po staremu, jak dawniej (?!). Choć nigdy wybitny z polskiego
nie byłem, nie byłem nawet przeciętny, ale zapamiętałem cytat z "Innego
świata" Grudzińskiego który pisał:
Poniżej pewnego poziomu życia wytwarza się w człowieku coś w rodzaju fatalistycznego przywiązania do swojej doli, coś w rodzaju gorzkiego doświadczenia, że każda zmiana może być tylko zmianą na gorsze.
Wtedy
kontekst był oczywisty, ale słowa są dziś zaskakująco prawdziwe. Nie
wiem dlaczego tak się dzieje. Potrafię zrozumieć osoby, które nie
decydują się na podjęcie ryzyka związanego ze zmianami, mając dużo do
stracenia. Dużo to znaczy na przykład rodzinę, pracę, zdrowie, miłość i
pewien satysfakcjonujący poziom życia. Przecież lepsze jest wrogiem
dobrego, ale o tym już było. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego
młodzi godzą się na taki mało komfortowy stan rzeczy w sytuacji, kiedy
do stracenia nie mają absolutnie nic, lub ewentualne straty byłyby niewielkie. Grochola zauważyła kiedyś, że
Jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że wygodniejsze jest znane. Każda zmiana powoduje stres i bardzo często unikamy czegoś dużo lepszego, chroniąc się przed stresem właśnie.
Myślenie
na pozór racjonalne, ale jest w nim coś sceptycznego, przygnębiającego.
To chyba to przeświadczenie o tym, że prawdopodobieństwo porażki jest
dużo większe, niż wygranej. Może to rozsądek? Rozsądek u młodych ludzi?
Bez sensu ;) Samo podjęcie trudu często wiąże się z koniecznością
zmierzenia się ze swoimi nawykami, kompleksami, prawdą o sobie. Nie
wierzę, by trud stanowił przeszkodę samą w sobie, choć i tak może być.
Jeżeli jestem zadowolony z tego jakim jestem człowiekiem, jak żyję w
jaki sposób działam i myślę to wszystko jest w porządku, ale jeśli tak
nie jest, to trzeba to zmieniać/zmienić. Nie mówię tu o diametralnych
zmianach, wywracaniu życia do góry nogami i rzucaniu się na głęboką wodę
- to wyzwanie dla nielicznych, wyjątkowo silnych. Najlepsza jest
konsekwencja i system małych kroków - Beenhakker'owskie "step by step".
Łatwiej jest wtedy kontrolować cały proces, a koszta błędów rozkładają
się w miarę równo, w całym okresie zmian i z reguły nie są duże. W jakimś
kryptobiuletynie jednej firmy korporacyjnej przeczytałem, że
Ludzie zwykle cieszą się, kiedy w ich życiu zachodzą zmiany – znoszą katastrofy tak dzielnie, że nikt nie spodziewałby się tego po nich w zwykłych okolicznościach.
Zmiany,
małe i duże rewolucje, zajdą w naszym życiu tylko jeśli zapomnimy o
smętnym konformizmie. Pierwszym krokiem jest oszacowanie potencjalnych
zysków i strat, nastawienie się na zyski i obranie właściwego kursu.
Drugim działanie wbrew wszystkiemu, do czego zdążyliśmy się
przyzwyczaić, zerwanie z wygodnym, jak bezszwowe gacie, życiem.
Wyrzeczenia i poświęcenie, często ciężka praca powinny dać efekty.
Ze
zmianami jest bardzo często podobnie jak z marzeniami, po które ludzie
nie sięgają Wydaje mi się, że są co najmniej dwie tego przyczyny.
Pierwsza z nich, to prozaiczne przypisanie marzeniom statusu
"nieosiągalny/nierealny". Generalnie nie widzę w tym nic złego, w końcu
nie o to chodzi, by złapać króliczka... Druga przyczyna natomiast
związana jest z lękiem przed spełnieniem marzeń. Spełniające się
marzenia oprócz szczęścia przynoszą zmiany...
Mówią, że tylko głupcy się nie zmieniają, oni nie nadążają za zmieniającym się życiem. Ja mam tylko jedno marzenie: chciałbym być zawsze szczęśliwy. Najważniejsze to być szczęśliwym i nieważne jaką diagnozę postawi psychiatra ;o)
poniedziałek, 11 marca 2013
Wiosna idzie... Kotów nie oszukasz...
Idzie wiosna(?). Dzień staje się coraz dłuższy i robi się powinno się robić coraz cieplej. Co roku o tej porze, nachodzą mnie przedziwne myśli i chęć działania w taki sposób, by coś w swoim życiu zmienić, poprawić, ulepszyć. Co chwilę wymyślam jakieś dziwne postanowienia: nie będę jadł słodyczy, będę jadł mniej słodyczy, nie będę jadł słodyczy po 23:00, nie będę pił kawy, będę pił jedną kawę dziennie, będę pił mniej kawy, nie będę śpiewał w samochodzie, będę śpiewał ciszej, będę śpiewał tylko polskie piosenki, będę biegał dwa razy w tygodniu, będę to, nie będę tamtego. Na końcu okazuję się, że lepsze jest wrogiem dobrego, a koniec końców pozostaje niezmiennie taki sam :o)
Oficjalnie odwołuję początek wiosny. Jeśli tak miałby wyglądać jej zwiastun, to aż strach pomyśleć jakby miało wyglądać lato właściwe. Obudziłem się dzisiaj i doznałem szoku. Śnieg, który spadł i zalega to jest pikuś, ale na dworze "wieje" (takie ładne słowo znalazłem, choć nie oddaje rzeczywistości) jak w kieleckiem. W sumie może to i dobrze, że wieje i zimno. Przynajmniej nie trzeba biegać. Generalnie nic nie trzeba :o)
Przypomniał mi się kawał
Przypomniał mi się kawał
Rudy kocur z trudem przebijający się przez zaspy, z wysiłkiem odrywając swoją zmrożoną męskość od lodu krzyczy na całe gardło:
- No i kurwa gdzie?! Pytam was - gdzie jest ta pierdolona wiosna do kurwy nędzy? Co za pojebany kraj?! Gdzie dziewczyny, przebiśniegi, świergolenie skowronków?! Choćby ćwierkanie wróbli, choćby krakanie wron - gdzie to kurwa wszystko jest?! A odwilż kiedy wreszcie przyjdzie? Śnieg z nieba napierdala jakby ich tam w górze pojebało... Niby ponoć wiosna już jest, kurwa - łgarstwo i oszustwo na każdym kroku, kurwa
... A ludzie słysząc kocie krzyki uśmiechają się do siebie i mówią łagodnie:
- Słyszysz jak się drze? Wiosna idzie... Kotów nie oszukasz...
piątek, 1 marca 2013
Głupota nie zwalnia od myślenia
Może to tęsknota ludzi za słońcem, może zmęczenie zimą (umowna nazwa chłodnej pory roku w Polsce), powoduje, że wszyscy stają się jacyś bardziej nerwowi, mniej ogarniający, mniej życzliwi i zwyczajnie przygnębieni. Wolę mieć nadzieję, że to stan przejściowy i z pierwszymi promieniami słońca ustąpi. Lepiej żeby tak właśnie było, bo perspektywa nakręcającej się spirali tego stanu, do kolorowych nie należy. Widziałem ostatnio dwóch młodzieńców w KFC, na oko mieli po około 20 lat - potrafię to określić, ponieważ to absolwenci jednej ze szkół, w której pracowałem. Z daleko wyglądali na takich, którzy podświadomie przyjmowali proste zasady za oczywiste, na takich, którym intuicja podpowiada by nie jeść żółtego śniegu. Ta sama intuicja jednak, zupełnie nic nie podpowiedziała, kiedy z uporem maniaka wrzucali tacki do kosza w KFC. Nadzieja pokładana w ich intuicji umarła, a na intelekt raczej nie można było liczyć, skoro na pytanie: Dlaczego wrzucacie tacki do kosza, na którym jest napisane prosimy nie wrzucać tacek do kosza? usłyszałem odpowiedź: A gdzie je kurwa mamy wrzucić? No tak, gdzieś je trzeba wyrzucić, nie można odłożyć. Nieważne. Odezwałem się, bo już kiedyś przyjąłem zasadę by głupotę tolerować, ale nigdy jej nie akceptować. Z dalszego dialogu jednak, postanowiłem się wycofać. Moi interlokutorzy chcieli mnie sprowadzić do swojego poziomu, a potem pokonać doświadczeniem. Zresztą są tacy, którym nawet latem w pełnym słońcu, nie będzie nawet choć trochę lepiej. Zgadzam się z panem Andrzejem Sapkowskim, który kiedyś powiedział:
Nietolerancja i zabobon zawsze były własnością głupich między pospólstwem i nigdy jak mniemam, z gruntu wykorzenione nie będą, bo równie wieczne są, jak sama głupota. Tam gdzie dziś piętrzą się góry, będą kiedyś morza, tam gdzie dziś pełnią się morza, będą kiedyś pustynie. A głupota pozostanie głupotą.
Wracając do panów z KFC. Po skończonej szkole średniej (bez matury - matura to bzdura), sfrustrowani brakiem dobrze płatnej pracy lub pracy w ogóle, zaczną prędzej, czy później, bezrefleksyjnie powtarzać za Williamem Whartonem:
Na co człowiekowi świstek z napisem, że studiował, lizał dupy profesorom i opierdalał się przez 4, 6 czy 8 lat? [...] Jakie to wszystko głupie. Przecież jak coś umiesz, to umiesz - nie umiesz, to nie umiesz. Co ma do tego szkoła i papierki?
Bardzo lubię WW, ale w tym przypadku się z nim nie zgadzam. Studia to coś więcej, niż tylko nauka, a "wiedzieć i umieć" czy "mieć kwit" po studiach, to już zupełnie inna sprawa. Tylko o tym akurat, oni się raczej nie przekonają, nikt im tego nigdy nie wytłumaczy. W miarę upływu czasu, będą sprawniej, w obawie przed dekonspiracją, się ze swoją głupotą kamuflować. Po co odrobina wysiłku? Dojrzałość objawi się zdolnością do wysiłku. Tacy będą sikać pod wiatr, by nie iść na łatwiznę. Można być głupim przez samo przyzwyczajenie się.
Jednak proszę o odrobinę słońca, może ono nie rozwiąże moich problemów, ale przynajmniej łatwiej się będzie z nimi mierzyć. W końcu nie żyję ze sprzedaży bałwanów. Idzie wiosna, szanse na słońce rosną, więc wszystkim kryptodebilom chciałbym przypomnieć, by nie siadali na ławkach z napisem: "Prosimy nie siadać - świeżo malowane" ... Głupota nie zwalnia od myślenia, a myślenie, to dobre przyzwyczajenie.
Jednak proszę o odrobinę słońca, może ono nie rozwiąże moich problemów, ale przynajmniej łatwiej się będzie z nimi mierzyć. W końcu nie żyję ze sprzedaży bałwanów. Idzie wiosna, szanse na słońce rosną, więc wszystkim kryptodebilom chciałbym przypomnieć, by nie siadali na ławkach z napisem: "Prosimy nie siadać - świeżo malowane" ... Głupota nie zwalnia od myślenia, a myślenie, to dobre przyzwyczajenie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)