Dlaczego
ludzie boją się zmian? To nie tak, że ich nie chcą. Pragną, lecz z
reguły bardzo się boją. Zdumiewa mnie ilość osób, które paradoksalnie
oczekują, czy dążą do zmian, ale najlepiej takich, by po nich wszystko
pozostało po staremu, jak dawniej (?!). Choć nigdy wybitny z polskiego
nie byłem, nie byłem nawet przeciętny, ale zapamiętałem cytat z "Innego
świata" Grudzińskiego który pisał:
Poniżej pewnego poziomu życia wytwarza się w człowieku coś w rodzaju fatalistycznego przywiązania do swojej doli, coś w rodzaju gorzkiego doświadczenia, że każda zmiana może być tylko zmianą na gorsze.
Wtedy
kontekst był oczywisty, ale słowa są dziś zaskakująco prawdziwe. Nie
wiem dlaczego tak się dzieje. Potrafię zrozumieć osoby, które nie
decydują się na podjęcie ryzyka związanego ze zmianami, mając dużo do
stracenia. Dużo to znaczy na przykład rodzinę, pracę, zdrowie, miłość i
pewien satysfakcjonujący poziom życia. Przecież lepsze jest wrogiem
dobrego, ale o tym już było. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego
młodzi godzą się na taki mało komfortowy stan rzeczy w sytuacji, kiedy
do stracenia nie mają absolutnie nic, lub ewentualne straty byłyby niewielkie. Grochola zauważyła kiedyś, że
Jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że wygodniejsze jest znane. Każda zmiana powoduje stres i bardzo często unikamy czegoś dużo lepszego, chroniąc się przed stresem właśnie.
Myślenie
na pozór racjonalne, ale jest w nim coś sceptycznego, przygnębiającego.
To chyba to przeświadczenie o tym, że prawdopodobieństwo porażki jest
dużo większe, niż wygranej. Może to rozsądek? Rozsądek u młodych ludzi?
Bez sensu ;) Samo podjęcie trudu często wiąże się z koniecznością
zmierzenia się ze swoimi nawykami, kompleksami, prawdą o sobie. Nie
wierzę, by trud stanowił przeszkodę samą w sobie, choć i tak może być.
Jeżeli jestem zadowolony z tego jakim jestem człowiekiem, jak żyję w
jaki sposób działam i myślę to wszystko jest w porządku, ale jeśli tak
nie jest, to trzeba to zmieniać/zmienić. Nie mówię tu o diametralnych
zmianach, wywracaniu życia do góry nogami i rzucaniu się na głęboką wodę
- to wyzwanie dla nielicznych, wyjątkowo silnych. Najlepsza jest
konsekwencja i system małych kroków - Beenhakker'owskie "step by step".
Łatwiej jest wtedy kontrolować cały proces, a koszta błędów rozkładają
się w miarę równo, w całym okresie zmian i z reguły nie są duże. W jakimś
kryptobiuletynie jednej firmy korporacyjnej przeczytałem, że
Ludzie zwykle cieszą się, kiedy w ich życiu zachodzą zmiany – znoszą katastrofy tak dzielnie, że nikt nie spodziewałby się tego po nich w zwykłych okolicznościach.
Zmiany,
małe i duże rewolucje, zajdą w naszym życiu tylko jeśli zapomnimy o
smętnym konformizmie. Pierwszym krokiem jest oszacowanie potencjalnych
zysków i strat, nastawienie się na zyski i obranie właściwego kursu.
Drugim działanie wbrew wszystkiemu, do czego zdążyliśmy się
przyzwyczaić, zerwanie z wygodnym, jak bezszwowe gacie, życiem.
Wyrzeczenia i poświęcenie, często ciężka praca powinny dać efekty.
Ze
zmianami jest bardzo często podobnie jak z marzeniami, po które ludzie
nie sięgają Wydaje mi się, że są co najmniej dwie tego przyczyny.
Pierwsza z nich, to prozaiczne przypisanie marzeniom statusu
"nieosiągalny/nierealny". Generalnie nie widzę w tym nic złego, w końcu
nie o to chodzi, by złapać króliczka... Druga przyczyna natomiast
związana jest z lękiem przed spełnieniem marzeń. Spełniające się
marzenia oprócz szczęścia przynoszą zmiany...
Mówią, że tylko głupcy się nie zmieniają, oni nie nadążają za zmieniającym się życiem. Ja mam tylko jedno marzenie: chciałbym być zawsze szczęśliwy. Najważniejsze to być szczęśliwym i nieważne jaką diagnozę postawi psychiatra ;o)