wtorek, 1 października 2013

Takie tam. Damsko-męskie - Kolory i zakupy

http://www.fantom-xp.com/wp_29__color_combination_of_color_bands.html
Faceci i kolory. Kolory i zakupy. Problem stary jak świat. Do mnie problem wraca zawsze w okolicach przełomu września i października ze względu na dział: "grafika rastrowa" w przedmiocie MiGK. Po raz kolejny uświadomiłem sobie, a w zasadzie to ugruntowałem w sobie przekonanie, że nie ma nic bardziej żenującego, niż rozmowy facetów o kolorach. Zaczęło się. Dochodzimy do modelu RGB - poszło, wszak to czerwony, zielony i niebieski. Kilka minut później się zaczyna. Czas na model CMY. Masakra. Na pierwszy ogień C (ang. Cyan) i koniec. Jak wytłumaczyć, że nie jest to kolor niebieski i nie jest to też kolor zielony, by wśród grupy (akurat w całości męskiej) nie było podziałów. Zaczynamy. 

- To taki kolor morski - mówię
- Ha! Mówiłem, że to zielony!!! - wykrzykuje największy znawca
- Debilu... Widziałeś zielone morze? - spokojnie tonuje go sąsiad
- A Ty widziałeś jakieś inne? - odpiera znawca
i się zaczyna...

Łapiemy konsensus. To kolor morza, tylko z pewnością nie polskiego... Następnie M (Magenta). 

- Proszę pana to jeden z tych 4 kolorów, który zna każdy facet!
Nie chcę przyznać racji wprost, więc ratuję się pytaniem
- Potrafiłbyś go w jakiś parlamentarny sposób zdefiniować, określić..?
- Przeróżowy! - z dużą dozą pewności krzyczy znawca
- Jakby to był różowy, to by było P jak "pink" zamiast M - zauważa sąsiad
- Może masz rację. To taki mniej więcej fioletowy - brnie znawca
- Fioletowy to też byłoby P! Pe jak purple - nie daje za wygraną sąsiad
- Fioletowy po angielsku to violet i pewnie byłoby V. Głąby, purpura to purpura, a fiolet fiolet - zabiera głos humanista-poliglota rzadko biorący udział w dyskusjach
Zadyma wisi w powietrzu. Wszyscy zauważamy własne braki w temacie kolorów, z pomocą przychodzi wyszukiwarka google...
- Ha! Mówiłem, że to różowy tylko się jakoś dziwnie nazywa...
Wszystko zaczyna się od początku..

Mówi się, że prawdziwy facet zna tylko trzy podstawowe kolory, choć uważam, że to nieprawda. Większość zna jeszcze kolor nr 4 ;)

Mężczyzna rozpoznaje 4 podstawowe kolory: 1) fajny, 2) chujowy, 3) pedalski, 4) możebyćchoćjuż

Plotka głosi, że te trzy cztery kolory to przegięcie, a tak naprawdę facet zna dwanaście podstawowych kolorów. Wróć! Jedenaście! Google podpowiada, że pomarańcza to nie kolor ;)

W zasadzie o kolorowym problemie przypominam sobie każdorazowo, kiedy słyszę, jakich dziwnych nazw kolorów używa moja żona w rozmowie z siostrą/mamą/koleżankami. Może to jakiś szyfr? Zastanawiam się wtedy po co komplikować sobie życie skoro kolor bahama yellow, bananowy, bursztynowy, marchewkowy, piwny, kanarkowy, siarkowy, słomkowy, szafranowy, złocisty, złoty czy kolor starego złota to najzwyczajniej w świecie kolor żółty, naturalnie jasny bądź ciemny, no i oczywiście z odcieniami "mniej lub bardziej". 

Panowie, jak już kiedyś zadacie sobie tę "odrobinę" trudu i jakimś cudem poznacie te wszystkie niemęskie nazwy kolorów, to trzeba wam wiedzieć, że nie od razu zaczniecie widzieć dokładnie i ogarniać, o co chodzi słysząc: miętowe spodnie 3/4, chabrowy top(?!)... A jak już (nie daj Boże) zacznie was to kręcić, to trzeba wam wiedzieć. że nauka obejmuje jeszcze klika innych przydatnych przymiotów(?) tj. jedno lub dwurzędówka, tunika, bolerko, princeska, z klapami lub bez, puszapy, czółenka, botki, plisy, fiszbiny, w karo, w serek, w łódkę, w kopertę itd. itp. Najczęście w/w padają w różnych konfiguracjach z małoplastycznymi zwrotami - wieśniacka, obciachowa, niewyjściowa. Jak już przyjdzie wam do głowy, że możecie zacząć cwaniakować, to osobiście odradzam, zalecam sporą wstrzemięźliwość w tej materii. Kiedy Polacy rozgryźli Enigmę, to za jej pomocą nie szyfrowali swoich wiadomości....  

Wykazanie znajomości tematu wcale nie pomaga, bo wtedy bez przerwy trzeba mieć się na baczności. Uznani za całkiem przydatnych na zakupach, możecie przecież, bez ostrzeżenia, zostać poproszeni o podanie tych nie ordynarnych beżowych szpilek 38 (to nie są ecru, kremowe ani perłowe) z lekką platformą, w których nogi nie wyglądają na "ciapate", palce nie lecą, stopa się nie wylewa... Tych wiecie, co będą idealnie pasować do kiecki z baskinką i falbanami z lejącego się materiału w kolorze cappuccino...

środa, 15 maja 2013

Czy faceci mają problem z werbalizacją uczuć?

http://images.fineartamerica.com/images-medium/spectrum-of-feelings-leonid-afremov.jpg
Tak się właśnie zastanawiam nad tym faktem, skupiając się wyłącznie na mężczyznach - zagadnienie znane mi dość dobrze. Rozmawiając ze znajomymi na ten temat, mógłbym dojść do wniosku, że żadnego problemu nie ma. Większość wyrażała nawet przekonanie, że wypowiadanie uczuć przychodzi im z łatwością i generalnie nie mają i/lub nie widza w tym żadnego problemu. Po rozwinięciu tematu i wykluczeniu wszystkich lapidarnych form wyrażania uczuć, w których natężenie emocji regulowane jest długością "r" w kluczowych wyrazach, okazało się, że wcale nie jest tak różowo. Dlaczego zatem nie dzielimy się uczuciami z najbliższymi? Nie chodzi mi tu o ekshibicjonizmy wszelakie, bezeceństwa w postaci wyrzucania na kogoś wrażliwego całego ładunku uczuć, czyniąc go jednocześnie odpowiedzialnym, współwinnym, zakłopotanym... Zwykła, rzeczowa rozmowa pozwala bardzo często na nabranie dystansu, spojrzenie na siebie z innego punktu. Dialog może pomóc wyzwolić się z kleszczy własnej bezradności, zagubienia.

Nagromadzenie uczuć, problemów, zmartwień i różnej maści niepokojów prowadzi do apatii, przygnębień, uzależnień, depresji czy zachowań obsesyjno-kompulsywnych. Pracujemy coraz więcej, dłużej i większym tempie, dlatego nagromadzenie takiego negatywnego bagażu staje się nieuniknione, jest niejako z tym związane. Wśród mężczyzn istnieje pewnie (żaden z interlokutorów się nie przyznał) przekonanie, że epatowanie własnymi uczuciami będzie odbierane za oznakę słabości, coś niestosownego. Mało tego. Niektórzy prócz świadomego zaniechania próby okazania uczuć, celowo je w sobie zamykają, przyjmując przy tym twarz pokerzysty. Nie wiem czy to jest dobra droga i dokąd prowadzi, a jednak moja część mózgu odpowiadająca za ścisłe myślenie podpowiada mi, że jeśli będziemy próbowali zatrzymać proces, który z natury jest ciągły, to się raczej dobrze nie skończy. Nikt nie jest na tyle silny, by zmieścić w sobie wszystkie negatywne emocje i by odbyło się to bez szwanku na zdrowiu. Gdybym miał poszukać natomiast plastycznej ilustracji, posłużyłbym się dmuchanym balonem, w niego też nie da się bez końca dmuchać.
Wracając do facetów. Nie wiem tego na pewno, bo przy męskich spotkaniach zwykle rozmawia się na jakieś poważniejsze tematy (piłka nożna, mecze, ostatni mecz, forma itd.), ale jest taki dość oklepany przykład z gabinetu terapeuty rodzinnego:
terapeuta rodzinny: "Kocha pan swoją żonę?"
mąż: "Tak kocham"
terapeuta rodzinny: „Czy mówi pan swojej żonie, że ją kocha?”
mąż: "A po co? Przecież ona o tym wie”
Na pozór wszystko pięknie, ale nie do końca. WiedziećPana, a CzućPani nie są tożsame, więcej RozumiećPana i WiedziećPani mogą być zupełnie rozbieżne. Żona może zrobić dosłownie wszystko, by czuć się kochana, ale to i tak nie zmieni relacji między nimi, dopóki mąż nie zacznie jej swoich uczuć okazywać. Generalnie przekazywanie uczuć to nie tylko słowa, mogą, a w zasadzie powinny to być również gesty i najlepiej gdyby to była koniunkcja między nimi. Każda pani bez wątpienia odczuwa spory dysonans między "Czuć" a "Doświadczyć", mimo, że dla wielu panów nie ma w tej kwestii większej różnicy.

Dlaczego o tym piszę? Właśnie sam przed sobą przyznałem, że mam problem z okazywaniem uczuć. Nie wiem jakie są jego źródła, choć mam w tym temacie całkiem mocną teorię. Podejrzewam, że wpływ na to miała aberracja w zachowaniu właściwych proporcji między wsparciem, zapewnieniami o miłości, czułymi gestami... a dość chłodną oceną moich sukcesów i ostrą krytyką  złych wyborów, czy porażek. Nie jestem ofiarą tzw. zimnego chowu, ale w miarę upływu czasu z coraz większą łatwością obalam mit o potędze rodzinnej miłości, który zaprezentowano mi w dzieciństwie. Nie jestem cynikiem (dla bliskich :) ) i piszę tak trochę na pobudzenie refleksji. Nie jestem też złym człowiekiem i nie zostałem źle wychowany. Zauważam tylko, że schemat wychowawczy, jakiemu zostałem poddany, dzisiaj zostałby uznany za lekko czerstwy i mało efektywny. Czasy się zmieniają, żyje się szybciej, pokus więcej. Każdy w życiu ma do odegrania jakąś rolę. Jeden jest ojcem, drugi ojcem chrzestnym, inny autorytetem dla siostrzeńca. Obawiam się, że brak odpowiednio wypracowanej komunikacji w sferze uczuć, nie pozwoli naszym bliskim czerpać prawidłowego wzorca, dzięki naszemu wsparciu, stawać się silnymi, lepszymi. Bez uczuciowej interakcji ciężko będzie zachować równowagę między zdrowiem psychicznym, fizycznym i duchowym. Bez naszego kredytu zasad i poczucia bezpieczeństwa, pozytywnej i niosącej ogrom korzyści wspólnej analizy, ciężko będzie wychować dziecko w czasach, kiedy mieszają się i dewaluują znaczenia fundamentalnych wartości. Bez tego granica między uczci­wością i głupotą, wiarą w ludzi i naiwnością, cwaniac­twem i zaradnością, kreatywnością a kombinatorstwem zatrze się albo mniej lub bardziej świadomie będzie przesuwana, aż do dramatu. Jeśli natomiast nauczymy się rozmawiać o uczuciach, nie będzie mowy o typowym wzorcu wychowawczym (takim z definicji), ponieważ ten stale będzie ewoluował, dojrzewał i wzrastał. Stanie się jakby odrębnym bytem spajającym więzi, w chwilach zwątpienia czy słabości pozwoli na słuszne decyzję, niejako z automatu.

Zrozumiałem, że uczenie się rozpoznawania swoich uczuć, nieustanna praca nad nimi jest niezwykle ważna. Tylko dzięki takiej zdolność można w porę reagować, chroniąc wszystkich, których się kocha. Człowiek prócz uczuć ma jeszcze intelekt i wolę. Ważne, by swój wysiłek skierować na zsynchronizowany rozwój wcześniej wymienionych. Nieukierunkowana intelektem wola działania, czy kierowanie się wyłącznie uczuciami mogą okazać się zgubne w skutkach. Uczucia to zbyt duża i gwałtowna siła, a pozbawiona nadzoru naszej mózgownicy ma często wektor przeciwny do naszej woli. Wspólny wektor obu nie gwarantuje jednak ocalenia od samozniszczenia :o) Panowanie nad nimi i precyzyjne kierowanie to pierwszy krok do wolności i z nim powiązanego szczęścia. Przecież sensem życia jest szczęście naszych bliskich i nasze, oba są nierozłączne. 

Mówią, że tylko trening czyni mistrza, więc zacznijmy rozmawiać o tym co czujemy, wzajemnie odkrywając własne potrzeby i niedoskonałości. Pamiętajmy jednak, że rozmowa to nie monolog. Otwórzmy się na drugiego człowieka i zacznijmy słuchać. Nie ma uczuć ważnych i ważniejszych, a one same nie podlegają ocenie moralnej; nigdy nie są ani złe, ani niemoralne. Złe i niemoralne mogą być jedynie czyny, których się pod ich wpływem świadomie dopuścimy



wtorek, 16 kwietnia 2013

Ludziom przytrafia się to, co się przytrafia, a nie to, na co zasługują

http://wallpaperuser.com/wp-content/uploads/2012/02/bad-luck-wallpaper.jpgWydarzenia ostatnich kilku miesięcy(?) (lat?) tylko potwierdzają tezę z tematu. W gruncie rzeczy zawsze, ilekroć sobie tę bolesną prawdę uświadamiam, zaczynam żałować, że w żaden sposób nie idzie tego stanu rzeczy zmienić. Jakby pięknie było na świecie, gdyby tak ludzie mieli świadomość, że ich kretyńskie i chamskie zachowanie, brak szacunku, obojętność, nienawiść... wrócą do nich prędzej czy później (na przykład ze zdwojoną mocą). Chyba każdy z nas zna kogoś takiego, dla kogo lub dzięki komu, chciałby wcielić taką zasadę w życie od wczoraj, od już, od zaraz. Oczywiście nie wspominam o tym, by prowokować zwrot wypadków tylko w stosunku do ludzi złych. Dobrze by było też, gdyby to prawo dotyczyło ludzi z drugiego moralnego bieguna. Chociaż nie. Cofam. Wtedy już chyba wszyscy byśmy rzygali tęczunią. 

Mówi się, że w życiu nic nie dzieje się bez przyczyny, że wszystko, co nam się przytrafia, ma swój cel. To jedna z wielu teorii, którą mój ścisły umysł odrzuca od razu, bo przecież, kto potrafi się choć chwilę nad tym pochylić, bez trudu dojdzie do wniosku, że to nie może być prawdą. Po prostu nie może nią być i już. Wiem, że tak nie jest i nie mam co do tego żadnych wątpliwości, ale jak większość dla wygody przyjmuję to za dogmat, takie niepisane prawo. Jakąś przyczyną najczęściej, choć nie zawsze, tłumaczymy sobie to wszystko co nas spotkało, a czego nie jesteśmy w stanie objąć rozumem, zrozumieć czy zaakceptować. Po czasie, często na siłę, dopasowujemy fakty, zaistniałe przed lub po punkcie zwrotnym, i całość nam się jakoś logicznie układa. Chciałbym wierzyć, podobnie jak większość zresztą, że to co nas nie zabije, to nas wzmocni - lecz z taką wiarą u mnie jest już dużo gorzej. To chyba nie jest takie proste powiedzieć jednoznacznie, że coś mnie nie zniszczyło więc musi w perspektywie okazać się czymś dobrym. Jest wiele rzeczy, które mnie nie złamały, ale spowodowały, że coś we mnie pękło i mój sposób pojmowania, odbierania czy patrzenia na świat zmienił się diametralnie. Przydarzają nam się czasem takie historie, które wydają się ponad nasze siły. Dzięki bliskim, kanonowi własnych zasad, uporowi i determinacji, pasji, pracy... pokonujemy przeciwności losu, ale stajemy się innymi ludźmi. Dobrze to i źle jednocześnie. Paradoksalnie natomiast, często w tych złych wydarzeniach szukam drugiego dna. Właśnie w tym - wszystkim złym, co mnie spotyka, szukam przyczyny, jakiś zależności, konsekwencji mojego bycia, moich wyborów. 

Gdyby jednak tak było, że ludziom przytrafiałoby się to na co zasługują, a pokonanie każdej przeciwności czyniłoby ludzi lepszymi. To byłbym "za", byłbym "na tak" - bezapelacyjnie. W tej chwili większość bajek kończy się słowami: "(...) i żyli długo i szczęśliwie" - a ja w tym niestety wyczuwam sarkazm.

środa, 27 marca 2013

Z naiw­ności na­leży się leczyć


http://wallpaperswide.com/childhood_dreams_-wallpapers.html
Pisałem już o tym, że nie na wszystko mamy wpływ, ale są rzeczy, które przynajmniej w naszych oczach zawsze pozostaną takie same. Zmienia się tylko ocena faktów, pojawia się refleksja. Kiedyś nie potrafiłem zrozumieć, że to, co komuś dajemy, po­zos­ta­je nasze na zaw­sze, ale to, czego z jakichś przyczyn nie chcemy, bądź nie potrafimy dać, jest na zaw­sze stra­cone. Na szczęście, ta stara prawda obowiązuje wszystkich bez wyjątku i z taką samą mocą oddziałuje w dwie strony. Dlatego właśnie dzieląc z kimś to, co jest dla nas najcenniejsze, nie tylko stajemy się silniejsi, ale również bogatsi, właściwie dopiero wtedy stajemy się. Ta, dla wielu oczywista oczywistość, dla innych stała się wykładnią życia. Umożliwiając innym duchowy rozwój biorą, biorą, biorą... i nie widzą w tym nic złego. Myślą, że skoro tak jest, to już na pewno tak zostanie. Właściwie, to w życiu jest tak, że im bar­dziej ufasz ludziom, tym większego z Ciebie próbują zrobić idiotę. Wy­korzys­tują twoją naiw­ność, często udając pok­rzyw­dzo­nych, w środ­ku nie mogą pow­strzy­mać się od śmiechu. Są od tej reguły pewne wyjątki, ale marginalne. Całe życie słyszałem już wiele słów, ale nic z nich nie wynikało. Dob­re słowa nic nie znaczą, są jałowe, puste i bezbarwne, dopóki nie staną się przyczyną dobrych skutków.

Na einai kalytero anthropo apo ton patera toy o tej właśnie maksymie z Fringe'a staram się zawsze pamiętać. Gdy o niej zapomnę jest mi głupio i wstyd, czuję się okropnie, a jednocześnie jestem szczęśliwy, że choć przez chwilę nie pamiętałem. To tak jakby wygrać w totka kradnąc komuś los. Powtarzam sobie te słowa w kółko i na okrągło i wcale nie dlatego, że mam żal. Chciałbym, by moje dzieci też o niej pamiętały, ale chciałbym również, by miały wyżej zawieszoną poprzeczkę, by było im trudniej w tym temacie niż mnie :o)

Z naiw­ności na­leży się leczyć. Ludziom, ta­kim jak ja, zaj­mu­je to całe życie.

czwartek, 21 marca 2013

Próba zmiany nic nie zmienia

www.wallpapermay.com
Dlaczego ludzie boją się zmian? To nie tak, że ich nie chcą. Pragną, lecz z reguły bardzo się boją. Zdumiewa mnie ilość osób, które paradoksalnie oczekują, czy dążą do zmian, ale najlepiej takich, by po nich wszystko pozostało po staremu, jak dawniej (?!). Choć nigdy wybitny z polskiego nie byłem, nie byłem nawet przeciętny, ale zapamiętałem cytat z "Innego świata" Grudzińskiego który pisał:
Poniżej pewnego poziomu życia wytwarza się w człowieku coś w rodzaju fatalistycznego przywiązania do swojej doli, coś w rodzaju gorzkiego doświadczenia, że każda zmiana może być tylko zmianą na gorsze.
Wtedy kontekst był oczywisty, ale słowa są dziś zaskakująco prawdziwe. Nie wiem dlaczego tak się dzieje. Potrafię zrozumieć osoby, które nie decydują się na podjęcie ryzyka związanego ze zmianami, mając dużo do stracenia. Dużo to znaczy na przykład rodzinę, pracę, zdrowie, miłość i pewien satysfakcjonujący poziom życia. Przecież lepsze jest wrogiem dobrego, ale o tym już było. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego młodzi godzą się na taki mało komfortowy stan rzeczy w sytuacji, kiedy do stracenia nie mają absolutnie nic, lub ewentualne straty byłyby niewielkie. Grochola zauważyła kiedyś, że
Jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że wygodniejsze jest znane. Każda zmiana powoduje stres i bardzo często unikamy czegoś dużo lepszego, chroniąc się przed stresem właśnie.
Myślenie na pozór racjonalne, ale jest w nim coś sceptycznego, przygnębiającego. To chyba to przeświadczenie o tym, że prawdopodobieństwo porażki jest dużo większe, niż wygranej. Może to rozsądek? Rozsądek u młodych ludzi? Bez sensu ;) Samo podjęcie trudu często wiąże się z koniecznością zmierzenia się ze swoimi nawykami, kompleksami, prawdą o sobie. Nie wierzę, by trud stanowił przeszkodę samą w sobie, choć i tak może być. Jeżeli jestem zadowolony z tego jakim jestem człowiekiem, jak żyję w jaki sposób działam i myślę to wszystko jest w porządku, ale jeśli tak nie jest, to trzeba to zmieniać/zmienić. Nie mówię tu o diametralnych zmianach, wywracaniu życia do góry nogami i rzucaniu się na głęboką wodę - to wyzwanie dla nielicznych, wyjątkowo silnych. Najlepsza jest konsekwencja i system małych kroków - Beenhakker'owskie "step by step". Łatwiej jest wtedy kontrolować cały proces, a koszta błędów rozkładają się w miarę równo, w całym okresie zmian i z reguły nie są duże. W jakimś kryptobiuletynie jednej firmy korporacyjnej przeczytałem, że
Ludzie zwykle cieszą się, kiedy w ich życiu zachodzą zmiany – znoszą katastrofy tak dzielnie, że nikt nie spodziewałby się tego po nich w zwykłych okolicznościach.
Zmiany, małe i duże rewolucje, zajdą w naszym życiu tylko jeśli zapomnimy o smętnym konformizmie. Pierwszym krokiem jest oszacowanie potencjalnych zysków i strat, nastawienie się na zyski i obranie właściwego kursu. Drugim działanie wbrew wszystkiemu, do czego zdążyliśmy się przyzwyczaić, zerwanie z wygodnym, jak bezszwowe gacie, życiem. Wyrzeczenia i poświęcenie, często ciężka praca powinny dać efekty. 

Ze zmianami jest bardzo często podobnie jak z marzeniami, po które ludzie nie sięgają Wydaje mi się, że są co najmniej dwie tego przyczyny. Pierwsza z nich, to prozaiczne przypisanie marzeniom statusu "nieosiągalny/nierealny". Generalnie nie widzę w tym nic złego, w końcu nie o to chodzi, by złapać króliczka... Druga przyczyna natomiast związana jest z lękiem przed spełnieniem marzeń. Spełniające się marzenia oprócz szczęścia przynoszą zmiany...

Mówią, że tylko głupcy się nie zmieniają, oni nie nadążają za zmieniającym się życiem. Ja mam tylko jedno marzenie: chciałbym być zawsze szczęśliwy. Najważniejsze to być szczęśliwym i nieważne jaką diagnozę postawi psychiatra ;o)

poniedziałek, 11 marca 2013

Wiosna idzie... Kotów nie oszukasz...


www.scenicreflections.com
Idzie wiosna(?). Dzień staje się coraz dłuższy i robi się powinno się robić coraz cieplej. Co roku o tej porze, nachodzą mnie przedziwne myśli i chęć działania w taki sposób, by coś w swoim życiu zmienić, poprawić, ulepszyć. Co chwilę wymyślam jakieś dziwne postanowienia: nie będę jadł słodyczy, będę jadł mniej słodyczy, nie będę jadł słodyczy po 23:00, nie będę pił kawy, będę pił jedną kawę dziennie, będę pił mniej kawy, nie będę śpiewał w samochodzie, będę śpiewał ciszej, będę śpiewał tylko polskie piosenki, będę biegał dwa razy w tygodniu, będę to, nie będę tamtego. Na końcu okazuję się, że lepsze jest wrogiem dobrego, a koniec końców pozostaje niezmiennie taki sam :o)

Oficjalnie odwołuję początek wiosny. Jeśli tak miałby wyglądać jej zwiastun, to aż strach pomyśleć jakby miało wyglądać lato właściwe. Obudziłem się dzisiaj i doznałem szoku. Śnieg, który spadł i zalega to jest pikuś, ale na dworze "wieje" (takie ładne słowo znalazłem, choć nie oddaje rzeczywistości) jak w kieleckiem. W sumie może to i dobrze, że wieje i zimno. Przynajmniej nie trzeba biegać. Generalnie nic nie trzeba :o)

Przypomniał mi się kawał
Rudy kocur z trudem przebijający się przez zaspy, z wysiłkiem odrywając swoją zmrożoną męskość od lodu krzyczy na całe gardło:
- No i kurwa gdzie?! Pytam was - gdzie jest ta pierdolona wiosna do kurwy nędzy? Co za pojebany kraj?! Gdzie dziewczyny, przebiśniegi, świergolenie skowronków?! Choćby ćwierkanie wróbli, choćby krakanie wron - gdzie to kurwa wszystko jest?! A odwilż kiedy wreszcie przyjdzie? Śnieg z nieba napierdala jakby ich tam w górze pojebało... Niby ponoć wiosna już jest, kurwa - łgarstwo i oszustwo na każdym kroku, kurwa 
... A ludzie słysząc kocie krzyki uśmiechają się do siebie i mówią łagodnie: 
- Słyszysz jak się drze? Wiosna idzie... Kotów nie oszukasz...

piątek, 1 marca 2013

Głupota nie zwalnia od myślenia

http://farm3.staticflickr.com/2749/4399070692_770c114d57_z.jpgMoże to tęsknota ludzi za słońcem, może zmęczenie zimą (umowna nazwa chłodnej pory roku w Polsce), powoduje, że wszyscy stają się jacyś bardziej nerwowi, mniej ogarniający, mniej życzliwi i zwyczajnie przygnębieni. Wolę mieć nadzieję, że to stan przejściowy i z pierwszymi promieniami słońca ustąpi. Lepiej żeby tak właśnie było, bo perspektywa nakręcającej się spirali tego stanu, do kolorowych nie należy. Widziałem ostatnio dwóch młodzieńców w KFC, na oko mieli po około 20 lat - potrafię to określić, ponieważ to absolwenci jednej ze szkół, w której pracowałem. Z daleko wyglądali na takich, którzy podświadomie przyjmowali proste zasady za oczywiste, na takich, którym intuicja podpowiada by nie jeść żółtego śniegu. Ta sama intuicja jednak, zupełnie nic nie podpowiedziała, kiedy z uporem maniaka wrzucali tacki do kosza w KFC. Nadzieja pokładana w ich intuicji umarła, a na intelekt raczej nie można było liczyć, skoro na pytanie: Dlaczego wrzucacie tacki do kosza, na którym jest napisane prosimy nie wrzucać tacek do kosza? usłyszałem odpowiedź:  A gdzie je kurwa mamy wrzucić? No tak, gdzieś je trzeba wyrzucić, nie można odłożyć. Nieważne. Odezwałem się, bo już kiedyś przyjąłem zasadę by głupotę tolerować, ale nigdy jej nie akceptować. Z dalszego dialogu jednak, postanowiłem się wycofać. Moi interlokutorzy chcieli mnie sprowadzić do swojego poziomu, a potem pokonać doświadczeniem. Zresztą są tacy, którym nawet latem w pełnym słońcu, nie będzie nawet choć trochę lepiej. Zgadzam się z panem Andrzejem Sapkowskim, który kiedyś powiedział:
Nieto­leran­cja i za­bobon zaw­sze były włas­nością głupich między pospólstwem i nig­dy jak mniemam, z grun­tu wy­korze­nione nie będą, bo równie wie­czne są, jak sa­ma głupo­ta. Tam gdzie dziś piętrzą się góry, będą kiedyś morza, tam gdzie dziś pełnią się morza, będą kiedyś pus­ty­nie. A głupo­ta po­zos­ta­nie głupotą. 
Wracając do panów z KFC. Po skończonej szkole średniej (bez matury - matura to bzdura), sfrustrowani brakiem dobrze płatnej pracy lub pracy w ogóle, zaczną prędzej, czy później, bezrefleksyjnie powtarzać za Williamem Whartonem:
 Na co człowieko­wi świs­tek z na­pisem, że stu­diował, li­zał du­py pro­feso­rom i opier­da­lał się przez 4, 6 czy 8 lat? [...] Ja­kie to wszys­tko głupie. Prze­cież jak coś umiesz, to umiesz - nie umiesz, to nie umiesz. Co ma do te­go szkoła i papierki?
Bardzo lubię WW, ale w tym przypadku się z nim nie zgadzam. Studia to coś więcej, niż tylko nauka, a "wiedzieć i umieć" czy "mieć kwit" po studiach, to już zupełnie inna sprawa. Tylko o tym akurat, oni się raczej nie przekonają, nikt im tego nigdy nie wytłumaczy. W miarę upływu czasu, będą sprawniej, w obawie przed dekonspiracją, się ze swoją głupotą kamuflować. Po co odrobina wysiłku? Dojrzałość objawi się zdolnością do wysiłku. Tacy będą sikać pod wiatr, by nie iść na łatwiznę. Można być głupim przez sa­mo przyz­wycza­jenie się.

Jednak proszę o odrobinę słońca, może ono nie rozwiąże moich problemów, ale przynajmniej łatwiej się będzie z nimi mierzyć. W końcu nie żyję ze sprzedaży bałwanów. Idzie wiosna, szanse na słońce rosną, więc wszystkim kryptodebilom chciałbym przypomnieć, by nie siadali na ławkach z napisem: "Prosimy nie siadać - świeżo malowane" ... Głupota nie zwalnia od myślenia, a myślenie, to dobre przyzwyczajenie.

sobota, 23 lutego 2013

Prawda leży tam, gdzie leży

http://imgs.mi9.com/uploads/fantasy/918/paradise-hell_1024x768_13281.jpg
"Na­leżenie do mniej­szości, na­wet jed­nooso­bowej, nie czy­ni ni­kogo sza­leńcem. Is­tnieje praw­da i is­tnieje fałsz, lecz dopóki ktoś upiera się przy praw­dzie, na­wet wbrew całemu światu, po­zos­ta­je nor­malny. Nor­malność nie jest kwes­tią statystyki.  (George Orwell)"


Tak. Normalność nie jest kwestią statystyki. Wychodzi zatem na to, że mimo swojej dość naiwnej wiary w szczerość, pozostaję normalny. Zdumiewają mnie jednak inklinacje statystycznej większości, do łgania i do odwracania kota zadem. Niby nie ma w tym nic złego, bo przecież każdy jest, jaki jest i ma do tego pełne prawo. Nigdy nie kształtowałem nikogo według własnego uznania, uznawałem cudze prawo do tworzenia własnego ja. Jeśli komuś wygodnie żyć w zakłamaniu, to niech tworzy sobie swój ponaciągany świat i w nim żyje trwa. Proszę bardzo, nie mam nic przeciwko. Przestaję jednak akceptować taki stan rzeczy, w momencie, w którym ta "lekko" naginana rzeczywistość zaczyna naruszać autonomię mojego jestestwa. 

Wcześniej pisałem o byciu dobrym człowiekiem, dziś piszę o prawdzie. To nie tak, że podtrzymuję dychotomię w układzie ja-reszta, bo ani ja nie jestem święty, ani cała reszta nie jest tą złą Nie przyjmuje po prostu tłumaczeń, o szczerych intencjach w powiązaniu z teorią o prawdzie, która z definicji leży pośrodku. Nie tworzę iluzji dla własnego egocentryzmu, ponieważ nie jestem aż takim cynikiem. Daleki również jestem od uznania teorii o istnieniu trzech prawd. Było, nie było, jestem umysłem ścisłym i prawda dla mnie zawsze będzie binarna, zero-jedynkowa. Między prawdą, a półprawdą jest taka różnica, jak między "z czym" i "szczym". Nie może tak być przecież, że coś jest trochę prawdziwe, a trochę nie. Trzeba być nieźle naiwnym, by sądzić, że nie istnieje nic pomiędzy, że wszystko jest czarne lub białe. Wszystko nie, ale prawda taka jest bez wątpienia. Nie chcę tracić życia, by dostarczać wszystkim dowodów prawdy na gówno prawdę. Nie dlatego, żebym nie potrafił, lecz nie widzę w tym ani sensu, ani uciechy. Kłam­stwo przecież nie stanie się nagle prawdą tyl­ko dla­tego, że przekonam do niego więcej osób. Wielu jednak uważa inaczej. Dla nich nie ma żadnej różnicy między kłamstwem, a prawdą. Prawda zaś nie ma kompletnie żadnego znaczenia, byle żyło trwało się wygodnie. Dlaczego tak się dzieje? W konkretnych, dobrze znanych mi przypadkach odpowiedź na to pytanie wymagałaby wyjaśnienia przyczyn. To z kolei jest prawda, której się domyślam, a której nie chcę znać, ponieważ ona i tak nic nie zmieni. William Wharton pisał, że ilekroć nie mówimy sobie prawdy, coś staje pomiędzy nami. Wydaje mi się, że to dotyczy nie tylko słów prawdy, ale także czynów, którymi kierują złe intencje, czy brak szacunku. Jestem też przekonany, że jak już coś takiego stanie, to stać już będzie na zawsze. Nie mamy możliwości, by cofnąć pewne rzeczy, ale to też nie powód, by upraszczać, mówiąc, że prawda leży po środku. Nie zgodzę się z tym - prawda, leży tam gdzie leży, choć ze statystyki wynika, że po środku również może.
 

wtorek, 19 lutego 2013

Zwyciężyć lub przegrać - to tylko kwestia szczęścia

http://www.mugglespace.com/group/darkness-rising-a-heaven-and-hell-warWydarzenia ostatnich dni posuwają mnie do konstatacji, że w naszym życiu niewiele zależy od nas. Na niektóre rzeczy oczywiście mamy wpływ, ale gdyby ująć sprawę w kontekście związku przyczynowo-skutkowego, którym karmi się nas od małego, pewność o autonomii naszych wyborów gaśnie. Jako mały chłopiec miałem wpajaną zasadę mówiącą o konsekwencji własnych działań, konieczności ponoszenia odpowiedzialności za podejmowane decyzje i trafność wyborów. Bardzo często szło to jednak w konflikcie z zasadą nic nie dzieje się bez przyczyny. Poddawanie tej oczywistej prawdy w wątpliwość, jest jak debata nad faktem braku drugiej szansy, na zrobienie dobrego pierwszego wrażenia. W odpowiedniej chwili nie możemy wybrać każdego rozwiązania, ale zaledwie wybierać spośród tych, które są zdeterminowane  przez wydarzenia wcześniejsze i jednocześnie w naszej opinii, w sposób najlepszy wpływają na to, co się ma wydarzyć, w mniej lub bardziej odległej przyszłości. Większość z nas, w podobnej sytuacji, ale w różnym czasie i miejscu, podjęłaby pewnie różne decyzje. Dlaczego? Dojrzałość czy wyrachowanie? Nieważne. Tak właśnie trwamy w poczuciu kontroli nad uporządkowanym, odpowiedzialnym życiem aż do dnia, dnia w którym pęka niebo. Taki dzień zdarza się każdemu, nie ma wyjątków. To właśnie w takim momencie dowiadujemy się, w którym miejscu się znajdujemy (często zwane miejscem w szeregu), kim jesteśmy i czy jesteśmy sami, czy nie. Sprawdzający się czarny scenariusz daje nam zwykle odpowiedzi na wiele pytań, ale pozostawia też mnóstwo wątpliwości. Taka sytuacja jest często szansą, do weryfikacji pewności punktów oparcia jakie przyjęliśmy w naszym życiu. Dowód prawdziwości tezy: "chcesz mieć przyjaciół to powiedz o swoich problemach, chcesz ich stracić, to licz na pomoc..." bywa w takim momencie piekąco gorzki. Zwykło się mówić: Jak trwoga, to do Boga, ale w mojej opinii, nie trzaskane bez opamiętania koronki, czy frekwencja na niedzielnej mszy, pozbawią nas lęku przed tym, co ma być. Choć może dodadzą wiary w szczęśliwe zakończenie, to na pewno go nie zagwarantują. Życiowe happy end'y nie istnieją. Na samym końcu są tylko żal, ból, łzy i rozczarowanie - ludzka domena. Nie o końcu jednak miało być, tylko o tym co przed nim. No własnie co? Mam taką teorię, że wystarczy być dobrym człowiekiem, być nim bez przerwy, cały czas. To wystarczy. Dlaczego? Otóż nie znalazłem dowodów na to, że tak nie jest.

Kiedyś cytat z książki Paulo Coelho - ''Nad brzegiem rzeki Piedry siadłam i płakałam'':
"A bogowie grają w kości i nie pytają wcale, czy chcesz przyłączyć się do gry. Jest im obojętne, że właśnie porzuciłeś kogoś, dom, pracę, karierę czy marzenia. Bogowie kpią sobie z twojego poukładanego życia, w którym każde pragnienie można osiągnąć wytężoną pracą i wytrwałością. Bogowie nie przejmują się zbytnio naszymi planami na przyszłość, ani oczekiwaniami. Gdzieś we wszechświecie rzucają kości, i przypadkiem wypada twoja kolej. I odtąd zwyciężyć lub przegrać- to tylko kwestia szczęścia."
był dla mnie jak motto. Dziś wiem, że to nie o wygraną czy przegraną chodzi...

środa, 13 lutego 2013

Wolna od myśli głowa

Stało się. Po wielu przymiarkach postanowiłem założyć własnego bloga. Nie będzie to, jak do tej pory, anonimowe pisanie i mam nadzieję, że w związku z tym, nie będzie to również emocjonalny ekshibicjonizm. Z dwojga złego wolałbym ten rodzaj dewiacji(?) od ekshibicjonizmu intelektualnego. Zawsze kiedy mowa o inteligencji w konotacji z moja osobą, przychodzi mi do głowy zdanie wypowiedziane przez koleżankę z pracy do jednego ze swoich podopiecznych "A Ty się złotko nie denerwuj, bo złość piękności szkodzi, a Ty - zdaje się - i tak nie masz czym szarżować...". No właśnie gdyby złość szkodziła inteligencji, musiałbym się mocno kontrolować, by w lustrzanym odbiciu, nie ujrzeć w swoich oczach własnej potylicy. Głupi nie jestem (ponoć), ale nerwowy strasznie.


Wcale nie chodzi mi o zebranie w tym miejscu możliwie wielu klakierów i o podnietę z tym związaną,  umartwianie się krytyką, deprecjonowanie czyichś lub apoteozę własnych racji. Nie jestem nieszczęśliwy, samotny i nie czuję się dotknięty życiem bardziej niż statystyczny Polak. Pisanie, podobnie jak rozmowa, prowadzą u mnie do katharsis, które nie ma związku z rozładowaniem negatywnych emocji. W tym kontekście chodzi bardziej o wolną od myśli głowę.